Magiczne lustro
Dom babci był cudowną, pełną magicznych przedmiotów krainą. Chciałam być kiedyś taka jak ona. I mieć taki dom. Kiedy podrosłam i wraz z rodzicami przeprowadziłam się do bloku, zapomniałam o tych marzeniach. Moje życie stało się zwyczajne. Aż nagle, po czterdziestu latach, wszystko znów się zmieniło…

Nie wiem, kiedy pojawiło się w naszym domu. Chyba bardzo dawno, bo wisiało na ścianie babcinej sypialni, kiedy byłam mała. W prawym narożniku, blisko okna, lekko pochylone na pokój. Lustro. Ogromne, w grubej, misternie zdobionej ramie. Te zdobienia podobne były do wzoru na koronkowych serwetkach, które leżały na wszystkich stolikach i nocnych szafkach. Pod lustrem stała narożna, rozłożysta komoda, która dla mnie jako małej dziewczynki stanowiła zaczarowany świat. Na ciemnym marmurowym blacie w równym rzędzie stały kolorowe flakoniki i buteleczki, a obok szklane słoiczki o różnych kształtach, z ozdobnymi zakrętkami. Pośrodku pyszniła się dorodna, różowo perłowa, wielgachna muszla. Gdy przyłożyło się ją do ucha, szumiała. Babcia mówiła, że to szumią zachowane w jej wnętrzu odgłosy oceanu. Siadałam często na miękkim pufie i zapatrzona w lustro, z przyłożoną do ucha muszlą odbywałam dalekie podróże w nieznane. Czasem widziałam wzburzone fale i słyszałam zawodzenie morskiego wiatru. Tak naprawdę, to w tym czasie nigdy jeszcze nie byłam nad morzem. To babcine opowieści, szum muszli i atmosfera tego pokoju działały na moją wyobraźnię. Najczęściej jednak lubiłam zabawy w „damę”, z flakonikami i słoiczkami. Bawiłam się ukradkiem, żeby nikt z dorosłych mnie nie przyłapał, bo to były babcine skarby. Cudownie pachnące perfumy, kremy, pudry no i oczywiście różnokolorowe szminki. Ale prawdziwe skarby kryły przepastne szuflady starej komody. W pierwszej, od samej góry, w tekturowych pudełkach pyszniły się sznury prawdziwych korali, bursztynów i kolorowych kamieni, których nazw nigdy nie mogłam zapamiętać. A także pierścienie i broszki. Babcia była kobietą postawną, dorodną, z gęstymi, długimi włosami. Chyba dlatego jej ozdoby były okazałe, wyraziste i ciężkie. Uwielbiałam siedzieć cichutko i przyglądać się jej toalecie. W rozpiętym przezroczystym szlafroczku siadała na pufie i z niezwykłą starannością czesała swoje czarne, lśniące włosy, a potem zwinnymi ruchami upinała je na karku w ciężki węzeł i przypinała ozdobną klamrą. Ciemną kredką malowała oczy, a na policzki nakładała delikatnymi ruchami dłoni krem i róż. Na samym końcu bardzo starannie obrysowywała cieniutką kredką usta, potem jednym ruchem przeciągała po nich szminką. Lekko zagryzała wargi i chwilę bacznie wpatrywała się w lustro. Jeśli lustro było przychylne, wtedy babcia z flakonika rozpylała wokół głowy pachnącą mgiełkę i już była gotowa do wyjścia. A jeśli nie, zmywała wszystko z twarzy i zaczynała od nowa... Jak odgadywała, co przekazuje jej lustro? – To proste – wyjaśniła mi z uśmiechem. – Patrząc w nie, zadaję sobie pytanie: „Czy do twarzy mi w tym makijażu?”. – I ono ci odpowiada? – pytałam z wypiekami na twarzy. – Nie, głuptasku, lustra przecież nie umieją mówić. Ale to zwierciadło ma duszę. Więc chociaż nie można sobie z nim uciąć pogawędki, w jakiś tajemniczy sposób umie odczytywać nasze troski i wątpliwości. I zna rozwiązania naszych problemów. A nawet – tu babcia ściszyła głos – potrafi , jeśli akurat ma taki kaprys, spełniać marzenia. Zawsze więc, kiedy w nie patrzę zastanawiając się nad czymś, w mojej głowie rodzi się odpowiedź. Albo pojawia się rozwiązanie problemu. Lub też, choć to zdarza się rzadko, wszystko w życiu tak mi się układa, że kłopot znika sam. – Jak to możliwe, babciu? – Nie wiem. Może dlatego, że to bardzo stare lustro? Że jest w naszej rodzinie od wielu pokoleń? Najlepiej sama wypróbuj, jak działa. Spojrzałam w srebrną taflę. Zobaczyłam w niej dobrze sobie znaną okrągłą, piegowatą buzię, płową czuprynkę i dwa warkoczyki. O co by tu zapytać lustra? Szczerze mówiąc, nie miałam wtedy żadnych trosk… Patrząc więc na widoczne w zwierciadle za moimi plecami odbicie cudownego babcinego pokoju, zupełnie bezwiednie pomyślałam, że chciałabym móc przychodzić tu zawsze. I być kiedyś taka jak babcia. Pachnieć jej perfumami, mieć pełną zakamarków komodę, to lustro i… Czy mi się zdawało, czy obraz w zwierciadle pociemniał? Tak jakby za oknem chmury nagle przesłoniły słońce. Zrobiło mi się tak smutno, że aż się rozpłakałam.
Odnalazłam je w swoich snach
Niedługo później babcia wyjechała do Kanady. Do swojej chorej siostry. Nigdy już do nas nie wróciła. Pamiętam, że przed kupnem biletów długi czas siedziała wpatrując się w swoje lustro… Wkrótce po jej wyjeździe dziadek sprzedał dom i podążył za nią. Moi rodzice kupili mieszkanie w bloku, gdzie nie było miejsca na ciężką komodę i ogromne zwierciadło. Nawet nie wiem, co stało się z tymi meblami i skarbami z babcinej komody. Pewnie zostały przez rodzinę sprzedane albo oddane komuś. Ani mój ojciec, ani jego siostry nie przywiązywali wagi do takich staroci. Nie pasowały do nowoczesności! Jakimś cudem ocalała tylko ta ogromna muszla, która teraz leży u mnie na komódce jako mój najcenniejszy skarb. Wprawdzie nie szumi już tak tajemniczo, ale mimo upływu lat zachowała zapach babcinego pokoju i mojego dzieciństwa. Odkąd zmarł mój mąż, a ja przeszłam na wcześniejszą emeryturę i czuję się nieco samotna, nikomu niepotrzebna, niemal codziennie biorę ją w dłonie, zamykam oczy i przenoszę się w te odległe, piękne i beztroskie czasy. Ale kiedy unoszę powieki, nie widzę przed sobą czarodziejskiej tafli lustra. I tylko czasem, w nocy wszystko jest tak jak dawniej. Ostatni raz widziałam moje lustro we śnie. Śniłam, że jestem gdzieś w nieznanym miejscu, w starej willi. W sali kominkowej, zobaczyłam na przeciwległej ścianie moje lustro, w całej okazałości. Obudziłam się z dziwnym uczuciem. Nie wierzę w sny, ale od tamtej chwili cały czas miałam wrażenie, że to lustro gdzieś na mnie czeka.
Dlaczego zaczepiłam akurat tę kobietę?
Na początku lata wybrałam się z przyjaciółką Kasią na parę dni do Wisły. Właściwie to nie wiem, dlaczego tam. Nie przepadam za górami. Jestem człowiekiem nizin i tylko te tereny mi odpowiadają. A tu nagle góry?! Sama się sobie dziwiłam, ale co tam, raz dla odmiany można i w góry! Pojechałyśmy w ciemno. Po przyjeździe weszłyśmy do jednego z pensjonatów, a tu całkowita klapa: nie ma wolnych pokoi. To samo powtórzyło się w kilku innych miejscach. Zbliżał się wieczór, więc zaczęłyśmy się trochę denerwować. Głupio by było pałętać się po nocy... Bez namysłu zaczepiłam taką, na oko dość sympatycznie wyglądającą, kobietę: – Przepraszam, czy pani jest tutejsza? – Ano tutejsza, a o co chodzi? – Bo widzi pani, mamy problem. Przyjechałyśmy na parę dni, ale nie spodziewałyśmy się, że nie znajdziemy nigdzie wolnego pokoju. Może pani wie o jakiejś prywatnej kwaterze na parę dni albo chociaż na dzisiejszą noc? Kobieta badawczym spojrzeniem otaksowała nas od dołu do góry i z powrotem. Widocznie ocena wypadła pozytywnie, bo po chwili zagadnęła – Oj, to panie nie wiedzą, że w Wiśle przez cały rok są problemy z wolnymi pokojami?! Trzeba dużo wcześniej zamawiać! Ale macie szczęście, bo u mnie w domu coś się znajdzie. – Naprawdę? To cudownie! – wykrzyknęłyśmy jednocześnie. – Z nieba nam pani spadła! – No to chodźcie, tu niedaleko. Dobre ma pani oko – zwróciła się do mnie. – Tyle tu chodzi po ulicy przyjezdnych, a pani od razu trafiła na mnie. Mężczyznom tobym bała się wynająć, bo mieszkam sama. Mąż dawno już umarł, dzieci wybrały miastowe życie, a ja tu sama gospodarzę. Tak po prawdzie, to nie prowadzę już pensjonatu od kilku lat, ale pokoje wolne zawsze się znajdą, jak ktoś bardzo potrzebuje. Ciężko utrzymać taką wielką chałupę z samej renty. Byłyśmy uratowane. Po kilku minutach stanęłyśmy przed przysadzistą, starą willą położoną w głębi ogrodu. Gospodyni weszła pierwsza. Zapaliła światło i wprowadziła nas do ogromnego pokoju. Ni to hol, ni salon. Od podłogi po sufi t wyłożony ciemną, drewnianą boazerią. „Trochę tu mroczno”, pomyślałam. Na szczęście, w rogu pokoju przyjaznym ciepłem migotał przysadzisty kominek z wieńcem rogów jelenich na szczycie. Nagle mój wzrok spoczął na przeciwległej ścianie. Zastygłam w bezruchu. Sama do siebie szeptałam półgłosem: „To sen! Ten sam sen. Stara willa. Kominek. I to lustro...”. Stałam i patrzyłam. Ale to nie był sen. To działo się naprawdę. Jak w transie, powolutku podeszłam bliziutko i dotykając palcami koronkowych zdobień, powtarzałam: – Boże, lustro. Moje lustro. Wiedziałam. Czułam... Gospodyni i Kasia patrzyły na mnie zdumione. – Co się stało? Co z tym lustrem? Co wiedziałaś? – zapytała Kasia. Pewnie pomyślała, że sfiksowałam. Jej rzeczowe pytania przerwały mój trans. – Zaraz wszystko ci opowiem – ledwo wykrztusiłam. – Poczekaj, niech trochę ochłonę – dodałam, patrząc wciąż w stronę lustra. Usiadłyśmy we trzy przy kominku i przy kawie, podanej przez panią Marię – tak miała na imię gospodyni. Opowiedziałam im o moim dzieciństwie i babcinych skarbach. I o tym, jak przez wiele lat widywałam to lustro w snach, a ostatnio widziałam we śnie właśnie ten pokój. Dokładnie taki sam. Pani Maria długo milczała, a potem stwierdziła: – Ja tam w sny wierzę, ale panie miastowe… A czy to na pewno to samo lustro? Na moment zawahałam się; rzeczywiście, nie mam żadnego dowodu. I nagle przypomniałam sobie, że pewnego razu uszkodziłam zdobienie na ramie lustra. Niechcący odłamałam dwa płatki z rzeźbionego kwiatuszka w lewym dolnym rogu ramy. Babcia bardzo się na mnie wtedy gniewała, bo „nie byłam już małą Tusią, ale pannicą Martą i powinnam być ostrożna”. Podeszłam i przyglądając się ramie, powiedziałam smutnym głosem: – Niestety, pomyliłam się. To nie jest to samo lustro. Tutejsze ma ramę w całości. A rama lustra babci miała odłamane dwa płatki kwiatka, w lewym dolnym rogu. Ale dlaczego śniła mi się ta willa i to lustro? Dlaczego pojechałyśmy do Wisły, a nie do Międzyzdrojów? Bo to był przecież mój wybór. Nic z tego nie rozumiem. Usiadłam na sofie, zawiedziona. Straciłam cały swój dobry nastrój. Pani Maria podeszła do mnie, wzięła za rękę i podprowadziła do lustra. Zdumiona patrzyłam na jej rozpromienioną twarz. – Widzi pani, ten kwiatek w lewym rogu, był rzeczywiście obłamany. Myśleliśmy, że to w czasie transportu się stało. Ale mój mąż miał talent do wszelkich napraw. Wystrugał takie maleńkie płateczki i dokleił. Tak to wyszykował, że nikt się nie wyzna, że to naprawiane. Chyba, że jakiś artysta. Tak mi się widzi, że to jest to samo lustro. Pani lustro – mówiąc to, objęła mnie i dodała: – Kupił je mój mąż od znajomych swojego przyjaciela, spod Warszawy, bardzo dawno temu. To był pierwszy ładny przedmiot w naszym nowym domu. Wisi w tym samym miejscu od początku. Oj, dobrze, że ono nie umie mówić, bo niejedno tu widziało – zmrużyła oczy i roześmiała się łobuzersko. Słuchając jej, gładziłam delikatnie dłonią kryształową, chłodną taflę. Wróciły z ogromną siłą dziecięce odczucia. Niesamowite! Moje lustro. Chociaż już nie moje. Ale wiem, że jest, że czekało na mnie, ponad czterdzieści lat. Spojrzałam na milczącą Kasię. Siedziała jak zaczarowana. Do późnej nocy gawędziłyśmy z gospodynią. Okazało się, że jest tylko parę lat starsza od nas. Opowiedziała nam wiele ciekawych zdarzeń ze swojej przeszłości. Jej życie było ciężkie, wypełnione nieustającymi obowiązkami przy prowadzeniu pensjonatu i wychowywaniu trójki dzieci, ale też bogate w przeżycia i przez to chyba ciekawsze od naszego, miastowo-biurowego. Cztery dni minęły szybko. Trochę połaziłyśmy po Wiśle, pozaglądałyśmy do knajpek i sklepów a wieczorami siadałyśmy z panią Marią przy kominku na pogaduchach przy góralskiej herbatce z „prądem”. Wieczorem, na dzień przed wyjazdem, podeszłam do lustra. Kiedy ostatni raz w dawnym pokoju babci wpatrywałam się w jego kryształową gładź, widziałam w niej piegowatą dziewczynkę z warkoczykami. Teraz spoglądała na mnie twarz kobiety w średnim wieku, z dość krótkimi włosami, ufarbowanymi na brąz. O co to ja wtedy, przed laty, spytałam? Czy będę mogła przychodzić do pokoju babci już zawsze. Ech, te dziecięce marzenia… I chyba jeszcze o to, czy kiedyś, tak jak ona, będę mieszkać w dużym domu z salonem, komodą i tym lustrem… Nagle wydało mi się, że obraz w zwierciadle zafalował, a moje odbicie rozjaśniło się, jakby przez okno wyjrzało słońce. Ale przecież był środek nocy! „To pewnie wina wzmocnionej herbatki pani Marysi” – pomyślałam w popłochu. „Czas iść spać”. Rano po śniadaniu poszłyśmy się pakować, bo o 12.00 miałyśmy pociąg do Bielska, a stamtąd do Warszawy. Przed nami długa droga. Gdy zeszłyśmy z góry do salonu, zdziwiona wykrzyknęłam w stronę Marii: – O, nie! Co się stało z lustrem?!
Spełnienie dziecięcych marzeń
Bo w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj wisiało, zobaczyłam pejzaż z górskim potokiem. Pani Maria uśmiechając się powiedziała: – Dla niego nadszedł czas powrotu do prawowitej właścicielki. To jest pani lustro. Dla mnie ono nie ma takiej wartości, jak dla pani. Czeka w samochodzie, dobrze zapakowane. Mój chrześniak jedzie autem do Warszawy, to was podwiezie. Nie wierzyłam własnym uszom. – Czy ja znowu śnię, pani Mario?! – zapytałam. – Nie wiem, czym pani za nie odpłacić. – Nie, nie śni pani. A skoro już wspomniała pani o odpłacaniu… Mam propozycję. Wasza wizyta uświadomiła mi, że chciałabym znowu otworzyć ten pensjonat. Zapraszać tu gości, prowadzić interes. Zbyt wcześnie wycofałam się z życia. Tyle, że sama tego nie pociągnę. Zostanie pani moją wspólniczką? – Ja? W takim pięknym domu? – po raz drugi nie mogłam uwierzyć własnym uszom. – Byłoby wspaniale. Ale przecież pani mnie prawie nie zna! Nie boi się pani, że może panią oszukam, zawiodę? Pani Maria tylko machnęła ręką: – Jesteśmy przecież prawie jak rodzina. Połączyło nas lustro. To co? Zgoda?